Wiersze

Stażysta III: rozproszenie myśli

Siódma pięćdziesiąt – podpisać listę obecności, ale wcześniej
szósta czterdzieści „Z wiarą” Fabryki próbuje postawić mnie na nogi.
Przewracam się na bok. Na płycie mózgu lądują myśliwce, jak strasznie
huczy. Przerwana cisza. Myśli poszarpane jak bielizna rozrzucona
po pokoju. Wiele razy. Przerywane stosunki z córkami sąsiadek
odbijają się echem od ścian. Kobiety zakręcone, a łatwo je rozkręcić.

Nakręcić zegarek, aby czas nie mógł stanąć. Wstawanie jest trudne, jednak
perspektywa przygód na stażu zwycięża. Przygody na korytarzu. Przygody
w koedukacyjnej toalecie. Zrywam się z łóżka. Później Ona zerwie kontakt.
Póki co śpi niewinnie. Czar pryśnie jak zwykle. Około dziewiątej.
Nie budzić za szybko. Nie wzbudzać podejrzeń. Spojrzeć tylko. Nic więcej.
Łazienka zabiera mi piętnaście minut. Ubrać się schludnie, uczesać.

Wyjście. Drzwi zamykam tylko na dolny, bo górny się zacina. Doświadczenie
nakazuje być ostrożnym w tych sprawach. Pamiętam jak Klaudia mówiła
o spodniach na guziki. Kupiłem cztery pary. Siódma dwadzieścia dziewięć.
Przystanek. Przystaję pod wiatą bo wiatr silny. Młoda dziewczyna poprawia
apaszkę na szyi. Malinka. To ukryć jest trudno. Malinka, mówię. Patrzy
na mnie. A ja dostrzegam uśmiech, zdziwienie, uśmiech, rumiane policzki.

To się dzieje szybko jak w kalejdoskopie. Zbliżamy się do siebie. W tłumie
wsiadającym do autobusu. Tłum pokrzykuje, tłum rozpycha się. Każdego dnia
tak samo. Autobus jak puszka szprota w pomidorach, bo baby z rynku kupują
dużo warzyw, czasami zwierzęta i cuchną potem. Opieram się o poręcz
na tyłach pojazdu. Opierasz się o mnie. Kiedy rozmawiamy rozumiem
coraz lepiej, że trudno oprzeć się twoim ustom. Takie myśli nieprzyzwoite.

Dam się polubić. Chyba mógłbym. Docelowy przystanek. Zakład, że wyjdziemy
gdzieś razem? Obiad w pobliskim barze. Express się nazywa, jak pociąg którym
zmierzam w twoją stronę, maleńka. Dasz mi numer telefonu, dasz? Jestem lokalnym poetą,
ale kiedyś będę znany w kraju. Mam potencjał. Pani od polskiego powtarzała
że mam talent i powinienem dużo pisać. Bo ładne mam wiersze. Ty jesteś ładna.
To się składa jakoś dobrze, kotku. Wysiadam. Numer telefonu zapisany na bilecie.

W głowie maluję obrazy twoich dłoni, myślę – niepewnych i gładkich.
Ciekawych i ciepłych. Bo taki ze mnie artysta, że zdarza mi się
coś zmalować. Kiedy wieczorami będziemy długo rozmawiać nie pójdę
na łatwiznę. Zakazane owoce nie zawsze smakują lepiej. Nadejdzie taki moment.
Nie zgasimy światła. Bezwstydnie. Często bezmyślnie zapominam przekręcić
klucz w drzwiach. Zasłonić okno. Obserwują. Z zazdrością patrzą.

Kiedy łoże zamienia się w morze. Morze falujące coraz bardziej.
Może dzisiaj popłyniesz ze mną. W długi rejs. Między wiersze, ubrana
w skąpe metafory. Będę mówił, dotykał, a wiatr słów rozwieje ci włosy.
Rozwieje wątpliwości ostatnie, gwiazdko. Czuję, że używasz brzoskwiniowej
szminki. Jestem zmieszany, kiedy oblizujesz wargi. Coś w tym jest. Poza
owocami. Poza na stole. Pozornie spokój panuje. W pokoju, przed bitwą.

Pokój wypełnią dzikie obrazy. Choć wcale nie chcę cię obrażać.
Obrażenia nie wchodzą w grę. Chyba, że przypadkiem uderzysz głową
w meblościankę. Pod naporem wojsk jeszcze obcych. Bitwa na wzgórzach.
Bitwa w dolinie rzeki i w ujściu do morza. Desant na tyłach wroga.
Grunt to przemyślane decyzje. Przemyśl, wspominam zeszłoroczne wakacje.
Marta z Przemyśla nie myślała długo. Może dlatego krótko to trwało.

Nie opowiadać o byłych. Nie wspominać o pierwszych razach. Nie powodować
urazów. Nie chwalić się n-razami każdej nocy. A ona jest doświadczona.
A ona miała przygody. Odbyła gody. Może wielokrotnie. Drogo ją to kosztowało.
Z nami będzie inaczej, najdroższa. Bez planów podróży. To autobus
wyznaczy nam trasę. Ważne, że spotkaliśmy się. Ważne, że mamy bilety
miesięczne. Kontroler, nawet jeśli zaskoczy, nie poniesiemy kary.

Mija dwadzieścia minut rozmyślania i spóźniam się do pracy. Przez ciebie. Zrzucam
na ciebie winę. Kierownik zrzuca na mnie dodatkowe obowiązki. Poczuwam się
do obowiązku. Czuję się zobowiązany otwierać drzwi kiedy ktoś chce wejść
do pokoju. W budynku jest wiele kobiet. To mnie rozprasza. I chwilami
poddaję się. Bez walki. Poznaję kroki, pewne i krótkie. Nie widzę, a wiem.
Żywiołowy stukot cienkich obcasów o podłogę. Nie zdążysz złapać klamki.

Otwieram drzwi i zaskoczona wchodzi. Gubię się. Zagubiony szukam wyjścia.
Rozproszony, rozpraszany. Gosia prosi o wyjęcie papieru z drukarki. Zacięty.
Spogląda na mnie. Uśmiecham się, bo wyciągnę wszystko co zechce. Pełna
kultura bakterii. Choć kicha na mnie mocno, bo wciągnęła toner z drukarki.
Czuję, że jesteśmy bliżej. Przynajmniej na poziomie mikrobiologii. Zaczyna się.
Zaczyna się otwieranie drzwi. Pożyczanie spinaczy, długopisów. Zabawy

jak na Dzikim Zachodzie – kto pierwszy złapie klamkę, zwycięży. Kolejne bitwy,
kolejne sukcesy. Zaskoczenie przemija jednak z każdym dniem, a otwieranie drzwi
staje się niewygodnym obowiązkiem. To, co dobre nie zawsze kończy się szybciej.
Za każdym razem myślę, że to jeszcze nie ten moment. W końcu przestaję ufać
tym myślom. Utracony spokój. Trudności z wyrażaniem siebie. Dekadentyzm.